Proponujesz stwierdzenie: "A no tak, spoko, wszystko git. Ci co chodzą do kościoła to poza nim nigdzie indziej nosa nie wystawiają. Uff, jesteśmy bezpieczni". Zastosowany tu sarkazm opiera się na sugestii, że w kościołach znajduje się źródło koronawirusa. Jest to teza dowolna i niczym nie poparta, poza przekonaniem osoby taki sąd wypowiadającej.
Można przyjąć, że prawdziwe jest stwierdzenie: każda koncentracja osób w jakiejś zamkniętej przestrzeni w niesprzyjających okolicznościach może ułatwić rozpowszechnianie się wirusa.
Fakt, ale tak rozumując należałoby zamknąć wszystkie zakłady pracy, sklepy, urzędy, komunikację zbiorową, szkoły, instytucje oświaty i kultury, kina, teatry, stadiony sportowe, nawet przychodnie i szpitale, bo wszędzie takie zagrożenie występuje, bezpieczni mogliby się czuć jedynie pustelnicy.
Akurat w kościołach zagrożenie jest relatywnie najmniejsze, raz ze względu na odpowiedzialność z nich korzystających (chorzy i z gorączką w nabożeństwach raczej nie uczestniczą), po drugie z uwagi na nikłe interakcje między zgromadzonymi. W zasadzie, jeśli rezygnuje się ze "znaku pokoju" wyrażanego uściskiem dłoni, bezpośrednich kontaktów cielesnych nie ma.
Wyjątek: Komunia św., lecz jeśli jest udzielana nie do ust, lecz na rękę (hostia upuszczana na dłoń) - nawet kontakt z ręką kapłana nie występuje. Dlatego obawy przed zarażeniem w kościele można w praktyce zredukować do zera.
Jednak Twoja wypowiedź nie koncentruje się na ocenie epidemiologicznych zagrożeń, ale jest emocjonalnym atakiem "na głupotę" tych, co wierzą, czyli mówiąc prosto: tych, co widzą "coś", albo nawet "Kogoś" tam, gdzie Ty nic nie widzisz. Problem tkwi zatem nie w rzeczywistości empirycznej, ale w Twym sercu i głowie. To daje się zrozumieć, lecz temu nikt poza Tobą nie jest w stanie zaradzić.