19 października w samym centrum Warszawy, w proteście przeciw obecnym władzom, podpalił się niejaki Piotr S. Kilka dni później zmarł. Okazało się, że na takie wydarzenie przeciwnicy rządu czekali od wielu miesięcy.
„Szary człowiek”, jak przyjęło się określać walczącego z silną depresją Piotra S., z miejsca stał się ikoną ruchu antyrządowego. Za życia mógłby jedynie pomarzyć o takiej sławie i zainteresowaniu wiodących mediów. Niestety, wówczas gdy wsparcia potrzebował najbardziej, nikt z obecnie go hołubiących nie śpieszył mu z pomocą, nie znał i poznać z pewnością nie zamierzał. Dopiero ten „odważny” czyn, jak często ostatnio słychać, wyniósł go na piedestał. A właściwie na ołtarze, o co zadbali dyspozycyjni wobec „Gazety Wyborczej” księża.
Sama Gazeta poświęciła się tematowi bez reszty. Samobójca zapewnił jej środowisku znakomite paliwo i w redakcji najwyraźniej uznano, że takiej okazji nie wolno zmarnować. Antyrządowe demonstracje od wielu już tygodni nikogo nie przyciągały, pióra czołowych doktrynerów stępiły się w wyniku ich przeciwskutecznych wysiłków, kolejne autorytety zapadały się pod ziemię w wyniku a to przekrętów finansowych, a to zakrętów życiowych, a liderzy opozycji okazali się wyjątkową pomyłką. Istna degrengolada i równia pochyła! I wtedy wyłania się Piotr S. ze swoim manifestem. Prawdziwy zbawca!
Fakty TVN nie zamierzają zatajać informacji, że samobójca cierpiał na depresję. Jednak to nie ona pchnęła go do samospalenia, jak autorytarnie zawyrokuje redakcja. Zrzucenie winy na chorobę zmarnowałoby przecież cały potencjał związany z tym aktem. To nic, że jeszcze kilka lat temu ci sami dziennikarze określali człowieka, który oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił przed kancelarią Donalda Tuska, zostawiając mu list, mianem szaleńca, a nawet terrorysty. Nie poświęcono mu wówczas w tych mediach choćby pół artykułu w tonie podobnym do tych, w których wspomina się „szarego człowieka”. Te, które publikowano, tłumaczyły wiernym czytelnikom, że „nie ma takich spraw, które w demokratycznym kraju dawałyby prawo do samospaleń”.
Tymczasem dziś jesteśmy świadkami istnego dziwowiska. Lewactwo, nie marnujące dotychczas żadnej okazji by z majestatu śmierci zrobić sobie bekę, gromadzi się tłumnie ze zniczami, z patosem wspominając „wspaniałego i odważnego człowieka”. Ci sami ludzie, którzy wciąż wyśmiewają „religię smoleńską”, na naszych oczach tworzą własnego bożka. Powstają poematy, murale i portrety, niedługo zapewne akademie ku czci i monumenty. Niewykluczone, że co bardziej gorliwi samorządowcy już dziś badają możliwość nazwania ulicy albo chociaż skweru nazwiskiem samobójcy. Manifest, w którym czytamy, że odebrano nam wolność, stał się nieomal świętością i tylko patrzeć jak niesiony będzie na Wawel.
Czy to na pewno właściwa droga? Wyhodowaliście samobójcę, karmicie się jego śmiercią, ale najwidoczniej wciąż wam mało. Tymi dziesiątkami publikacji o „prawdziwym bohaterze” skłaniacie być może kolejnych ludzi do odebrania sobie życia. Już dziś wiedzą oni, że dzięki wam zyskają sławę i poklask. Opamiętajcie się póki czas, bo znów będziecie mieć krew na rękach.
http://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1674203225965275&id=530073700378239