W dyspucie wyodrębniają się dwa wątki. Tytułowy wyrok oraz sposób opisu i oceny przeszłości.
Co do pierwszej sprawy - nie chcę oceniać sędziego i jakości jego orzecznictwa. Sąd jest niezawisły, cokolwiek sądzę - muszę swój pogląd schować do kieszeni.
Wolno mi natomiast kojarzyć i zestawiać fakty, które mnie zastanawiają.
Otóż mniej więcej od początku, a już na pewno od połowy minionego roku pewne środowiska polickie głosiły "nieuchronność" wyroku skazującego w sprawie W. Diakuna. Po części można te poglądy znaleźć i tu, na tym forum, w kilku wątkach. Jako że nie wierzę w nagły wysyp jasnowidzów - stawiam sobie pytanie: "a skąd oni o tym wtedy wiedzieli?" Szczególnie kiedy się już (po I rozprawie) okazało, że dowody są właściwie żadne i ferowanie surowego wyroku na podstawie niezweryfikowanych oraz dowolnie interpretowanych pod względem wartości dowodowej esbeckich notatek jest - obiektywnie - osobliwością prawną. Na co zwrócił uwagę już mecenas Sochański w trakcie niedawnej konferencji prasowej.
W oparciu o moje doświadczenie (pokoleniowe i osobiste), co do meritum, sprawa wygląda prosto. W latach 70. XX wieku SB wyodrębniała pośród załogi Zakładów ludzi społecznie aktywnych, mających coś do powiedzenia i nie bojących się działać społecznie na rzecz kolegów. Objętym zainteresowaniem zakładano "teczki" i próbowano tworzyć jakąś dokumentację. To nie był etap werbunku do współpracy, ale zbierania "kwitów". Ich rolę pełniły notatki rezydentów SB w różnych rangach, od zwykłych szpicli (kapusiów) po oficerów na temat poglądów obserwowanego. Stąd jeśli W. Diakun często podejmował działania na rzecz poprawy warunków pracy - jego interwencje wśród ówczesnych wydziałowych "możnych" były odnotowywane i trafiały do dokumentacji tworząc "profil" inwigilowanego.
W pewnym momencie (już po roku 80., który zmienił układ sił w Polsce) spróbowano z owych zestawień skorzystać celem pozyskania kontroli nad ruchem związkowym. Jeśli w poprzedniej dekadzie (czas Gierka) ktokolwiek zrobił jakieś głupstwo i podjął choć cień współpracy, na co były dowody - SB zazwyczaj osiągała swój cel i zaszantażowany ujawnieniem działacz przystawał na rolę agenta (TW) w obawie przed skompromitowaniem. Niejako na zasadzie "raz zdradził, zawsze zdradzi". Jeśli jednak żadnych "kwitów" nie było, poza donosami szpicli i notatkami z poprzedniej epoki - pozostawało próbować werbunku. Zwykle w oparciu o propozycje finansowe (mnie. np. proponowano "dodatek" w wysokości 3,5 pensji), czasem poprzedzone umiarkowanymi szykanami: rewizje, zatrzymania, uciążliwe przesłuchania itp. Jak się werbunek nie udawał, a nie było czym człowieka zaszantażować - dawano spokój.
Taką właśnie konkluzję mamy w opisach osoby W. Diakuna w połowie lat 80. XX w. Dlatego zbyteczne teczki - zapiski na temat W. Diakuna - zostały na progu lat 90. protokolarnie zniszczone. Były, co oczywiste dla każdego, kto żył w tamtych realiach, zwyczajnie bezwartościowe. Zbiór niemal maglowych donosów, żadnych dowodów współpracy, żadnych dowodów osobistej aktywności inwigilowanego, ot przez lata konstruowany biogram - profil człowieka, który w żadnym momencie nie dał się złamać.
Dlaczego tę dokumentację zniszczono? Bo ujawniała technikę esbeckiej pracy i hańbiącą te służby nieskuteczność w odniesieniu do niektórych osób. Dla ludzi nieco starszych niż orzekający w sprawie sędzia (+/- 45 lat, czyli jakiś rocznik 1965) - splot zdarzeń jest jednoznaczny i jednoznacznie dowodzi niewinności pomówionego o współpracę burmistrza. Ale dla sędziego, który w roku 1970 miał lat 5, w 1976 - 11, w 1980 - 15, a aplikację sędziowską zrobił dopiero w III RP - opisywane prawidłowości są zwyczajnie nieznane. Żaden sędzia mający w granicach sześćdziesiątki tak by ich nie interpretował. Dlaczego w poważnych sprawach daje się ferować wyroki osobom, które w ocenianych czasach były dziećmi i pojęcia o szczegółach nie mają - trudno ocenić. Ale też niepodobna owej okoliczności pominąć i nie zauważyć. Stąd zaskoczenie mecenasa Sochańskiego, który od sędziego jest dobre 10 lat starszy i ma za sobą czynny udział w opozycyjnych działaniach.
Wróćmy teraz do Polic. Mamy fakt pierwszy - trafne przesądzanie o sentencji wyroku w różnych środowiskach i na różnych forach od początku, a już szczególnie od połowy 2010 roku. Ba, przed ubiegłoroczną rocznicą Sierpnia, mieliśmy anonimową ulotkę rozpowszechnioną w Policach i Trzebieży, głoszącą tezę o współpracy W. Diakuna w oparciu o zarzuty IPN (też dzieciaki w tamtych czasach).
Mamy też liczne, głośne i buńczuczne wypowiedzi zgranych dziś liderów politycznych pewnej partii, wygłaszane głośno i publicznie: w kuluarach UM, przed UM, na przypadkowych spotkaniach itd. Wypowiedzi głosiły "nieuchronną klęskę" W. Diakuna podczas rozprawy lustracyjnej. Świadków ich wygłaszania jest dość, mnie w pamięć zapadła jedna, z przełomu lipca i sierpnia 2010. Usłyszałem wtedy (pod UM), że pan X "odnalazł" dwóch "pułkowników SB", którzy mają "extra kwity" na temat W. Diakuna i teraz to już "z Diakunem koniec". Z kim rozmawiałem i kto to jest pan X - domyśleć się można, ale chwilowo nie powiem.
Jaka jest wartość "kwitów" - teraz już wiemy. Żadna. Ale fakty procesowe się zgadzają. Dwóch esbeków było. Jeden wprawdzie nigdy oskarżanego na oczy nie widział, jednak sąd obdarzył go atencją i uwagą.
Łącząc wszystkie przesłanki mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że zapowiedź wyroku skazującego w grudniowej rozprawie była lansowana jako pewnik na wiele miesięcy przed jej przeprowadzeniem. Już sam ten fakt jest bulwersujący. Niezależnie od rozprawy. Dodam wreszcie, że pewien młody, lecz ważny policki polityk, w kuluarach MOK, w dniu inauguracyjnej sesji obecnej RM (grudzień 2010), rzekł mi: "No i co, teraz rozprawa, potem apelacja, a za pół roku nie macie burmistrza". Znowu pewność ostatecznego wyroku, nie wiem skąd czerpana.
Sumując - sądzę, że W. Diakun apelację wygra. Bo zaczynamy mieć do czynienia z precedensem prawnym - próbą usunięcia uznanego samorządowca przy wykorzystaniu pseudodowodów. Sytuacja, w której wyroki sądu stymulują zapiski byłych esbeków, nie zawierające żadnych dowodów odnośnie czyjejś współpracy, tylko indywidualne wynurzenia i przekonania esbeka - godzi w podstawy praworządności w Polsce. Jeżeli Polską XXI wieku mają rządzić byli esbecy, których donosy zdaniem "niezawisłych sądów" mają mieć rangę dogmatyczną - to zgody na to nie ma i nie będzie. Jeśli tak się stanie - walkę o niepodległość trzeba będzie podjąć na nowo. Obecność ważnych przedstawicieli Solidarności na konferencji prasowej W. Diakuna, 30 grudnia 2010, tę perspektywę zapowiada.
A teraz dwa słowa do komentarzy Darii i Billakronosa. Darii za post dziękuję, Billowi odpowiadam. Uważam, że żyłeś w gorszych czasach niż moje i więcej draństwa na swojej drodze spotkałeś. Cud prawdziwy, żeś się od zguby uchronił. Bo czasy ubecji były straszne, w pewnej chwili - kto wie - czy nie gorsze od nazistowskich i nie ma tu miejsca na eufemizm. Ja je jednak znam z lektur, wspomnień i opowiadań.
Moje najwcześniejsze wspomnienia "polityczne" to moment kiedy siostra mojej babci zatyka mi usta na spacerze, kiedy wykrzykuję "Bieruta otruli ciastkiem z kremem" (Chodziło o zgon podczas wizyty na Kremlu, tak dziecko zrozumiało), a potem widok płaczącej mojej rodziny, kiedy jej dorośli członkowie (rodzice, babcia, jej siostra) stoją wsłuchani w głos docierający z "kołchoźnika" (głośnik dostarczający Warszawę I), spiker relacjonuje moment kiedy Gomułka i Tatarkówna-Majkowska uczestniczą w warszawskim wiecu po odesłaniu radzieckiej delegacji z Polski. Pamiętam też uznanie jakim łodzianie na zawsze obdarzyli M. Moczara (dużo o nim można pisać, pewnie), za to, że wtedy, w 1956, ułożył swoich żołnierzy z KBW z erkaemami na polach pod Sochaczewem, celem witania oddziałów radzieckich, mogących nadciągnąć od Warszawy.
Potem przyszła krótka odwilż popaździernikowa, nieco reform, ale do połowy lat 60. był względny spokój. Gomułce odbiło dwa razy. Raz w trakcie Millennium, ściśle podczas nagonki na Episkopat zorganizowanej po liście do Episkopatu Niemiec z roku 1965. "Przebaczamy i prosimy o wybaczenie" - Boże, co się wówczas w Polsce działo. Te masówki w zakładach, te rezolucje w szkołach podstawowych, poprzedzone awanturami z sekretarzami POP (Podstawowa Organizacja Partyjna) i te konkluzje: "My, młodzież Szkoły Podstawowej nr... potępiamy biskupów polskich za..." Aresztowanie kopii Obrazu Jasnogórskiego dopełniło miary ówczesnego absurdu.
Wtedy jeszcze esbeków nie poznałem. Poznałem ich trzy lata później, w roku 1968, po zajściach marcowych (drugi i ostatni wybryk Gomułki). Bo ośmieliłem się na wiecu komentować z kolegą słowa Edwarda Gierka, który wspierał towarzysza Wiesława (Gomułka), grożąc "syjonistom" wyłamywaniem rąk i obcinaniem prawic.
Tak było. A ja potem miałem początek problemów w liceum. Dyrektor, niejaki Wierucki, był regularnym TW. Ale takich wśród nauczycieli było więcej. Zazwyczaj sekretarz POP, rusycystka, czasem inne, głębiej ukryte osoby.
Odtąd kłopoty z SB miałem właściwie do końca PRL. A to trudności na studiach (kara dodatkowego egzaminu za rodzinę w Paryżu), a to niemożność znalezienia pracy na uczelni (nieprawidłowa postawa ideowa), a to różne problemy w latach 1978-83, m.in. kłopoty z uzyskaniem paszportu przed rokiem 1981, gruntowna rewizja w chałupie w roku 1982, potem propozycja współpracy - nie skorzystałem, potem kłopoty z pracą (wilczy bilet) w połowie lat 80. itd.
W II połowie lat 80, kiedy już redagowałem kościelne pismo w Szczecinie - liczne i wielorakie utarczki z cenzurą. I to nawet nie z tą szczecińską, tę wspominam dość mile, ale z głównym urzędem w Warszawie (na Mysiej). Pani radca cedząca mi - naczelnemu - słowa: "możemy nie przydzielić papieru..."
Wokół ludzi zaangażowanych w latach 70. i 80. budowano dwie siatki. Pierwsza to sieć kapusiów: od listonoszy, przez dozorczynie, członków komitetów osiedlowych, dzielnicowych, członków PZPR w rodzinie, brygadzistów, kierowników, majstrów itd. To byli donosiciele. Donosy spływały do esbecji, a tam - w przeciwieństwie do Twoich czasów Billu - był Wersal, "elegancja, Francja".
Oficerowie SB, a poznałem ich kilku, włącznie z G. Piotrowskim - późniejszym zabójcą ks. Popiełuszki, starali się jawić jako światowcy, ludzie szerokich horyzontów, kontaktowi i mili. W ten sposób, na poły zaprzyjaźnieni z różnymi mniej czujnymi, zyskiwali dojścia i wejścia do środowisk inteligenckich i ówczesnych elit. Śledzono ludzi usilnie, jak się komuś noga powinęła - pomocy udzielał znajomy oficer SB, oczywiście, trzeba się było odwdzięczyć w wiadomy sposób. Tak rosły szeregi TW.
Często w nieoczekiwanych szeregach, np. wśród kleru budującego kościoły, łapanego na lewe materiały budowlane (legalnych prawie nie było) lub tym podobne występki. A już posiadanie kochanki, publiczne upicie się, jazda po pijaku, jakaś drobna malwersacja w pracy (w PRL większość deficytowych dóbr, np.opony lub akumulator trzeba było ukraść lub kupić od złodzieja) - to były wspaniale okazje do "zarzucenia sieci". Dlatego trzeba się było pilnować i mieć oczy dookoła głowy.
Ale terroru, w znanym Ci Billu wymiarze - w latach 70, a tym bardziej później, poza sporadycznymi przypadkami nie było. Kilkunastu, może kilkudziesięciu zabitych ludzi opozycji (np. S. Pyjas, G. Przemyk, ks. Popiełuszko, ks. Zych, ks. Suchowolec i inni) - to mimo wszystko marginalium. To już były inne czasy i inne metody.
Bardziej wyrafinowane. Psychologiczne. Choć może patrzę na to z mojej "klasowej perspektywy". Byłem młodym inteligentem, aspirującym do środowisk intelektualistów i mającym z nimi styczność. Być może na innych poziomach inaczej się sprawy rozgrywało. Choć - poza stanem wojennym - o brutalności, np. pod koniec lat 70. i w latach 80. - nie słyszałem. Piszę o SB, nie o ZOMO, choć koniec końców to była jedna puszka Pandory.
Sumując - z młodości znam realia środkowopolskie, szczecińskie znam od 1985, polickie od 1989. Zasadniczy schemat był jednak wszędzie podobny. Dlatego jestem absolutnie pewien niewinności naszego Burmistrza. Zarzucono nań sieci, a on się nie dał złapać i z opresji wywinął. Jest rzeczą ogromnie przykrą, że esbekom dręczącym go przed laty, ktoś - w mniemanie nowej i sprawiedliwej Polsce - znów pozwolił na "pięć minut". Ale chyba na mniej, na dwie lub trzy. Jest rzeczą jeszcze smutniejszą, że za tym wszystkim stoi pożądliwość władzy i pycha żywota. Cóż, "kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie".