W temacie Lisa i ogólnie dziennikarstwa.
Legalizacja presstytucji i jej skutki Subotnik ZiemkiewiczaŁadnych już parę lat temu, gdy tabloidy były na polskim rynku nowością, a o „tabloidyzacji” jeszcze się nie mówiło, pewien bardzo wtedy popularny aktor bardzo celnie wyjaśnił, czym się owa kolorowa nowość różni od innych mediów.
Powiedzmy, dostaję zaproszenie do jakiejś małej miejscowości − mówił. Jak je odrzucę, wyszydzą mnie, że gwiazdorzę i mam się za Bóg wie kogo. Jak przyjmę − że łapię każdą chałturę. Pojawię się z żoną − wykpią, że mnie nie spuszcza z oka, pilnuje, trzyma krótko. Pojawię się bez żony − roztrąbią, że się pokłóciliśmy i rozwodzimy. Zjem tam coś, będzie, że się obżeram i żebym pamiętał o linii, nie zjem, będzie, że pogardziłem gościnnością. Wypiję bodaj symboliczną lampkę wina − będą się rozwodzić, że się staczam w alkoholizm, odmówię − że całkiem mi już odbiło i z prostymi ludźmi się nie napiję… I tak dalej.
No dobra, tabloidy, wiadomo − wszyscy nimi gardzą. A co otrzymamy, jeśli w miejsce stanowiącego obiekt takiego „dziennikarskiego” polowania aktora, piosenkarza czy celebryty podstawimy polityka opozycji?
Wtedy mamy do czynienia nie z żałosnym, pogardzanym tabloidem, ale z najwyższej próby dziennikarstwem opiniotwórczym.
Jarosław Kaczyński milczy w sprawie Amber Gold i parabanków? To hańba, że w takiej sprawie lider opozycji nie ma nic do powiedzenia. Jarosław Kaczyński wypowiedział się w sprawie Amber Gold i parabanków? To hańba, że lider opozycji próbuje zbić na takiej sprawie polityczny kapitał. Jarosław Kaczyński mówi o Smoleńsku? Głupek, powinien mówić o gospodarce. Jarosław Kaczyński mówi o gospodarce? O, kupił se głupek kalkulator, cha, cha. Wyliczył na tym kalkulatorze, że państwo powinno mniej wydawać? Nieodpowiedzialny, chce odebrać ludziom świadczenia. Wyliczył, że państwo powinno być bardziej aktywne? Nieodpowiedzialny, chce zrobić z państwa piramidę finansową. Nie zapytał o zdanie Balcerowicza? Dno, nie słucha autorytetów. Pyta o zdanie Balcerowicza? Dno, usiłuje się cynicznie podpinać pod autorytety!
Każdy dzień przynosi kolejne takie uczone komentarze czołowych gwiazd dziennikarskiego salonu, obsypanych (przez siebie nawzajem) różnymi „wiktorami” i „dziennikarzami roku”. Oczywiście równolegle śpiewają oni pieśń drugą − o odpowiedzialnym, mądrym Tusku, który dokładnie odwrotnie: jak zapowiada, że podejmie w jakiejś sprawie działania nadzwyczajne, to zachwyca, dowodząc, że jest zdecydowanym liderem. A jak nic nie robi, to zachwyca, że nie jest populistą, tylko spokojnie pozwala działać procedurom państwa i jego właściwym organom.
Przewidywalność tego „opiniotwórczego dziennikarstwa” jest tak duża, że − jak w „Małej Apokalipsie” Konwickiego − nie ma powodu włączać w telewizorze fonii. Tym bardziej, że wymyślono kolorowe paski, na których bezustannie przemyka ten sam, różnie tylko formułowany przekaz „Jarosław Kaczyński znowu się ostatecznie skompromitował”, z rzadka przerywany „przełamującym newsem” o tym, jaki kolejny wielki zagraniczny autorytet wyraził uznanie dla dorobku III RP, a Donalda Tuska w szczególności.
Ma jednak ten przykry dla mediów agit-propu skutek uboczny, że wprawdzie ten Najważniejszy Widz i Czytelnik, ten, o którego zadowolenie im chodzi, jest z nich zadowolony − ale inni niestety coraz mniej są zainteresowani nieustającym przekonywaniem, że opozycja jest odrażająca fizycznie, moralnie i merytorycznie, a władza jeśli nie idealna, to w każdym razie znacząco od niej lepsza. Nie żeby umieli się przeciwko temu wszechobecnemu przekazowi zbuntować, tylko po prostu już go znają.
Dopóki nie było kryzysu, zadowolenie tego Najważniejszego pozwalało wszystkim „opiniotwórczym dziennikarzom” funkcjonować nawet bez większego zainteresowania odbiorców. Usłużność względem władzy przekłada się na ogłoszenia urzędowe, na pieniądze z różnych programów operacyjnych i rządowych kampanii podnoszących społeczną świadomość w tym czy innym temacie, na reklamy licznych spółek skarbu państwa bądź firm których interesy całkowicie zależą od życzliwości rządu, wykupujących całe kolumny, żeby reklamować na nich na przykład prąd albo coś równie wymagającego reklamy. A za te pieniądze można było do absurdu nabijać „rozpowszechnianie płatne”, oszukując reklamodawców i czytelników zawyżonymi statystykami. Ale przyszedł kryzys, i dochody z nieustannego polowania na opozycję zaczynają się kurczyć, w miarę, jak kurczy się coraz bardziej znużona nim publika.
I oto wielcy „dziennikarze”, którzy pięć, siedem lat temu bzdyczyli się na salonach, jaką to marnością i żałością są te tabloidy, uznali, że nie ma wyjścia, tylko trzeba je jak najwierniej kopiować. Nie tylko w coraz większym zainteresowaniu celebrytami, nie tylko w opisanej wyżej jednostajności wiecznej nagonki, szydzenia i poniżania (które łatwo nałożyły się na wzorce „dziennikarstwa” PRL), ale przede wszystkim w stylistyce. Od pewnego czasu już nie wystarcza w dziennikarskim mainstreamie dowalać Kaczorowi i, ogólnie, „pisowcom”. Teraz trwa tam mordercza konkurencja, kto to zrobi ostrzej, bardziej na chama i w bardziej prymitywnym guście.
Symboliczną postacią dla tego procesu stał się Tomasz Lis. Mnie to nie dziwi, bo zawsze dostrzegałem w nim przemożny psychologiczny przymus, żeby być „bardziej” − to ten typ człowieka, mówiąc obrazowo, co jak inni mają małpy, to on jest chory, dopóki nie będzie miał goryla. To cecha sama w sonie niekoniecznie zła, w normalnych krajach, gdzie karierę zawdzięcza się sobie, a nie protektorom, obraca się ona często na społeczny i indywidualny pożytek. Ale taki psychiczny przymus dobry jest raczej u biznesmena, ewentualnie polityka, na pewno nie u dziennikarza. Dziennikarz, we właściwym rozumieniu tego słowa, to człowiek, którego najważniejszym zadaniem jest powiedzieć coś mądrego i prawdziwego − a nie powiedzieć coś, co mu przyniesie największą czytalność, największą oglądalność i największe pieniądze.
Lis niestety poszedł w taki właśnie dziennikarski populizm, co go przywiodło do upadku. Łatwo ten upadek prześledzić. Kiedy był na krzywej wznoszącej, był specjalistą od zdań gładkich, od prawienia ponad podziałami poczciwych oczywistości w stylu książki „Co z tą Polską”, i od wydobywania z każdej sprawy tej jej części, pod którą podpisać się mógł jeśli nie każdy, to prawie każdy. To mu dało masową popularność. Kiedy potem zmieniły mu się priorytety i popularność tę postanowił zdyskontować, by zawalczyć o pozycję guru establishmentu, stał się specjalistą od oskarżycielskich mów w stylistyce prokuratora Wyszyńskiego, przelicytowując wszystkich w brutalności i prymitywizmie ataków na wrogów tegoż establishmentu.
Zeszmacenie przez Lisa „Newsweeka” nie na tym polega, że go uczynił organem rządowego agit-propu, bo to zrobił już Maziarski. Polega na tym, że uczynił go pismem nieskończenie prymitywnym, sprowadzającego każdą sprawę do tezy prostej jak cep. Niekiedy w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi. Może najlepszym przykładem służy tu sprawa in vitro. To w końcu poważny, trwający od lat spór, część wielkiej dyskusji, w której są argumenty za i przeciw; sprawa skomplikowania, niejednoznaczna, każąca wybierać między rożnego rodzaju wartościami. Co zrobił z niej „Newsweek”? Narrację o tym, że ciemni katolicy nienawidzą dzieci poczętych za pomocą sztucznego zapłodnienia.
Aferę Amber Gold przykrywa Lis „aferą” która polegać ma na tym, że PiS dostaje dotacje budżetowe, i że Kaczyński, na życie którego dybał już jeden podjudzony nieustanną medialną nagonką psychopata, by ostatecznie zamordować przypadkowego członka PiS, ośmiela się zatrudniać ochronę. Coraz bardziej oczywiste kłamstwa władzy w sprawie Smoleńska przykrywa z kolei „aferą” polegającą na tym, że raport komisji Macierewicza, po tym, jak upublicznienia go odmówiła marszałek Sejmu (ale ten istotny fakt „Newsweek” oczywiście ukrył) wydała drukiem prywatna spółka, i sprzedaje go za pieniądze, zamiast rozdawać za darmo. A swoje własne propagandowe ześwinienie − demaskowaniem tych mediów, którzy nie mogą liczyć na miliony od władzy za reklamowanie prądu, że żyją ze swoich czytelników i sympatyków, sprzedając im książki czy gadżety!
Ja pomijam, że kiedy Lis, który za podlizywanie się klasie panującej III RP wywalił sobie pod Warszawą mały pałacyk, atakuje w ten sposób Sakiewicza, który żeby wydawać opozycyjną gazetę zastawił odziedziczone po rodzicach mieszkanie, to rzecz jest zwyczajnie obrzydliwa (żeby nie było: nie zazdroszczę Lisowi jego pieniędzy, przeciwnie, na swój sposób nawet doceniam ludzi, którzy jak się sprzedają, to naprawdę za coś, a nie za akcje „Agory” − no, ale bez przegięć!). Zwracam uwagę na brzemienny w skutki fakt, iż w ten sposób przekaz „Newsweeka” adresowany jest w coraz większym stopniu do skrajnie zacietrzewionych debili, wykluczając z targetu gazety ludzi o jakichkolwiek ambicjach do własnego sądu.
W dobie kryzysy lepiej mieć mniej odbiorców o „twardej” tożsamości, niż więcej, ale nie tak przywiązanych. Toteż do tego samego co Lis targetu − zacietrzewionego, chorego z nienawiści, ze strachu przed „powrotem IV Rzeczpospolitej” i z kompleksów, że przez polski katolicki ciemnogród „odstajemy” od „europejskiej normalności” − ścigać się zaczęły wszystkie media spod znaków „Tusku” musisz. Te bardziej zasiedziałe na pozycji „liderów opinii” robią to „z pewną taką nieśmiałością”, te próbujące zająć ich miejsce − bez postinteligenckich zahamowań. „Ludzie to kupią, ludzie to kupią, byle na chama, byle w mordę, byle głupio”. Zero argumentów, zero półcieni − prosty, maksymalnie emocjonalnie. Maks skandalu, prowokacji, zniewagi, żeby ktoś podał do sądu i żeby móc się chwalić, jak nas Kaczor prześladuje. Przerobić kogoś w okładkowym fotomontażu na Bin Ladena, albo na Hitlera… Nie, to już było. Może zrobić go z opuszczonymi gaciami? Na sedesie? Z kupą na głowie? Grunt w każdym razie uderzyć w kogoś takiego i w taki sposób, żeby „tamci” raz jeszcze zawyli, i nasi musieli się zbiec nas bronić.
U niedalekiego kresu tej licytacji, pewnie za jakieś pół roku, dojdzie Lis do ściany i długo drapiąc się w głowę, wymyśli że zostało już tylko wytytłać w błocie Papieża. Mam! − na okładce goły Wojtyła w burdelu, a w środku kower o jego życiu seksualnym. Na bazie źródłowej, że słyszeliśmy, że gdzieś podobno mówiono, że nie był za młodu taki święty. Z powołaniem się na czyjeś wspomnienie, że widywano go w czterdziestych latach w towarzystwie jakiejś pięknej nieznajomej, i na historyka, z badań którego wynika, że w czasie wojny nawet bardzo wierzący ludzie zawieszali na kołku swe niezłomne zasady.
Przesadzam? Może nie? Sami Państwo oceniajcie. Zjawisko jest obrzydliwe, i jako dziennikarz patrzę na nie z niesmakiem − zwłaszcza, gdy odpowiedzialni za nie jednocześnie usiłują występować w roli wyroczni, rozliczając dziennikarzy opozycyjnych z „wysokich standardów” zawodu. Ale jako człowiek, który identyfikuje się z dziennikarstwem opozycyjnym, widzę też pozytywną stronę tego procesu. W wyścigu do czytelników „Faktów i Mitów” (można to nazwać „palikotyzacją”, choć moim skromnym stosowniej jest mówić po prostu o zbydlęceniu) rządowe media będą coraz bardziej gubić odbiorców. Tych ze środka, „nie zajmujących się polityką”, którzy nieuchronnie zaczynają być tą młocką zniesmaczeni i odkrywają nachalność i nicość propagandy, jakiej zostali poddani. Na dłuższą metę uruchomienie tej licytacji pomiędzy prorządowymi przekaziorami daje więc skutki pozytywne.
Na razie najlepiej wychodzą na niej tabloidy. Jeszcze do niedawna uważane za media najgorszego sortu, za wzorzec pisania prymitywnego i podłego − zaczynają się na tle „mediów opiniotwórczych” robić całkiem poczciwe. Może jeszcze nie są wzorcem, ale, mówiąc szczerze, na tych dwóch kolumnach „normalnych” opinii, które taki na przykład „superak” wciska pomiędzy klasycznie tabloidowe publikacje o majtkach Dody, już dziś znajduje czytelnik więcej uczciwej i merytorycznej publicystyki, niż w renomowanych niegdyś „tygodnikach opinii”.
http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2012/0...-i-jej-skutki/Jeśli ktoś wcześniej wklejał to przepraszam.
Do tematu o PO też się nadaje.