Radosław Sikorski ogłosił rozbrat z polityką. Nie doczekawszy się upragnionej „jedynki” na bydgoskiej liście PO, uniósł się honorem i postanowił nie kandydować do parlamentu w ogóle. Zaskoczeni partyjni koledzy nie zdążyli nawet wypracować spójnego komunikatu, a już zostali zmuszeni do komentowania tej nagłej decyzji. Michał Kamiński, faktyczny rzecznik rządu, zdążył nawet wypalić, że Sikorski „to był super facet i został zaszczuty”.
Konsternacja partyjnej wierchuszki jest uzasadniona. Rozstanie z poprzednim ugrupowaniem było burzliwe. Urażony Sikorski, ku uciesze swych nowych towarzyszy, nawoływał wówczas do dorżnięcia watahy, zapominając, że to dzięki niej miał zapewnione ministerialne apanaże. Dziś jego duma w wyniku partyjnych rozgrywek została zraniona ponownie. A wszyscy już wiedzą, że w takich sytuacjach jest on nieobliczalny i w napadzie furii w tym delikatnym okresie przedwyborczym może zaszkodzić bardziej niż ktokolwiek inny.
Ostatni rok w karierze politycznej Sikorskiego to równia pochyła. Utrącony ze stanowiska wieloletniego szefa dyplomacji kompletnie nie potrafił się odnaleźć w fotelu marszałka sejmu. Znudzony wielogodzinnymi posiedzeniami, zmuszony do wysłuchiwania niekończących się wniosków formalnych, interpelacji, oświadczeń i zapytań tęsknił do czasów, gdy jako minister gościł na światowych salonach ściskając dłonie najważniejszych ludzi globu. Rósł wówczas w oczach, zwłaszcza po handshake’ach z głowami państw, wobec których on jak i jego środowisko przejawiało największe kompleksy.
Niedawna dymisja z funkcji marszałka specjalnie go już nawet nie zabolała. Raczej jej powód. Taśmy z restauracji „Sowa i Przyjaciele”, które miesiącami spokojnie czekały w prokuraturze na przedawnienie i zapomnienie, okazały się zabójcze dopiero po roku od ich ujawnienia. Gdyby nie brawurowa akcja Zbigniewa Stonogi, dziś już mało kto by wspominał szczere rozmowy naszych polityków zakrapiane na nasz koszt najdroższym alkoholem, zakąszanym najwykwintniejszymi specjałami serwowanymi przez Roberta Sowę. Sikorski musiał odejść, bo mądrość etapu tego wymagała. Każdy nagrany, albo nawet nie nagrany, ale narażony na to z uwagi na stołowanie się u Sowy, musiał poświęcić swój stołek i oficjalną pensję, aby nie psuć nieskazitelnego przecież wizerunku partii rządzącej. Nikt wszak nie ma prawa nawet podejrzewać, że w jej szeregach gnieżdżą się osobnicy w cokolwiek umoczeni.
A miało być tak pięknie. Ambicje Sikorski miał od zawsze wybujałe. Wiceministrem został w wieku 29 lat. Już wówczas wróżono mu błyskotliwą karierę. Partie zmieniał jak rękawiczki, byleby tylko nie tracić kontaktu z władzą. Z każdym rokiem obrastał w piórka, jednak dopiero ministerstwo spraw zagranicznych zrobiło z niego największego bufona III RP. Mało brakowało, a zostałby prezydentem Polski. W kuriozalnych prawyborach mierzył się z Bronisławem Komorowskim. Było wówczas niemal pewne, że zwycięzca tego wewnętrznego plebiscytu zasiądzie w Belwederze. Wygrał wtedy dużo lepiej umocowany w Platformie rywal. Wybory nie były przeprowadzane przez PKW, więc jest szansa, że głosy policzono prawidłowo. Dziś to on w walce o reelekcję z Andrzejem Dudą z pewnością miałby dużo większe szanse niż wujkowaty Bronek.
Aby zamknąć ten bogaty rozdział w życiu Sikorskiego poniżej przedstawiam subiektywny ranking dziesięciu jego najbardziej niezapomnianych wpadek.
Miejsce 10.
Studiując 3 lata w Oksfordzie młodzian nie protestował, gdy koledzy brali go za potomka samego Władysława Sikorskiego. Po powrocie do kraju Radek poszedł krok dalej – w swoim dworku w Chobielinie na eksponowanym miejscu powiesił portret generała, licząc na właściwe skojarzenia u zapraszanych gości.
Miejsce 9.
Ważne komunikaty o charakterze państwowym minister spraw zagranicznych przedstawiał za pomocą Twittera. Po kolejnych „awansach” – najpierw na marszałka sejmu, a potem na szeregowego posła, nadal używa wspomnianego narzędzia do komunikowania się z plebsem. Również swoją wczorajszą decyzję ogłosił za jego pośrednictwem. A że w jego przypadku palce są czasem szybsze od rozumku, efekty bywały takie jak choćby w następnym punkcie.
Miejsce 8.
W wyścigu o jak najszybsze podanie newsa, 3 lata temu. Sikorski ubiegł nie tylko komunikat giełdowy PGNiG, ale nawet moment podpisania umowy z Gazpromem i ujawnił poufną (aczkolwiek, dla ratowania ministra przed odpowiedzialnością karną Komisja Nadzoru Finansowego musiała uznać, że wcale nie poufną) informację, że wkrótce w Polsce spadną ceny gazu.
Miejsce 7.
W związku z tym, że rozdęte ego ministra nie pozwala mu legitymować się plebejskim miejscem zamieszkania, rok temu - niczym szlachcic na włościach - wystąpił on o odłączenie swojej posiadłości od reszty pospólstwa i nadanie jej statusu osobnej jednostki terytorialnej o nazwie Chobielin Dwór. Wieś zamieszkiwana jest obecnie przez cztery osoby.
Miejsce 6.
Pan bez własnej służby jest jak paw bez ogona. Przed rokiem, w pewne leniwe popołudnie głodny minister zamawia pizzę z dostawą do domu. Usługę realizują funkcjonariusze BOR-u. Sądząc po tym, że z oddalonej o kilka kilometrów restauracji dowieźli ją jeszcze gorącą, niewykluczone, że jechali na sygnale. Rzecznik MSZ tłumaczył potem, że spędzający tę niedzielę w domu szef był ekstremalnie zapracowany.
Miejsce 5.
Listopad 2008. „Financial Times” ujawnia, że tuż po wyborze pierwszego czarnoskórego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, szef naszego MSZ-u podczas licznych kuluarowych spotkań opowiadał rasistowski dowcip, którym dowodził polskich korzeni nowego prezydenta.. Według niego dziadek Obamy zjadł naszego misjonarza.
Miejsce 4.
Niechęć do Amerykanów ma chyba u Sikorskiego jakieś głębsze podłoże. Na podsłuchanej rozmowie z ministrem Rostowskim zakrapianej – na nasz koszt - winem po 700 zł za flaszkę, as dyplomacji perorował, że sojusz z jankesami to „bullshit”, a jako naród mamy płytką dumę i niską samoocenę, co określił mianem „murzyńskości”. Wywód zakończył stwierdzeniem, że Amerykanom robimy laskę. Kumpla ratować potem próbował Misiek Kamiński, wmawiając opinii publicznej, że minister mówił o „łasce”, a „laska” pojawiła się z powodu błędnej transkrypcji ujawnionej rozmowy.
Miejsce 3.
Jeżdżący na co dzień służbowymi limuzynami minister pobrał z kancelarii sejmu 80 tys. zł za przejechanie prywatnym samochodem 90 tys. km. Jak szybko ustalili dziennikarze, jego wóz miał jednak tylko 30 tys. km przebiegu. Od stycznia sprawa w prokuraturze po cichu czeka na przedawnienie.
Miejsce 2.
Sikorski wciąż chyba z nostalgią wspomina czasy, gdy pracował jako dziennikarz, bo oprócz publikowania na Twitterze swoich złotych myśli, uwielbia biegać do mediów ze wszystkim, co usłyszy. Nie zawsze wcześniej potwierdziwszy prawdziwość pozyskanych informacji. Tak było choćby w marcu, gdy oznajmił, że w zamachu terrorystycznym w Tunisie zginęło siedmioro Polaków, podkręcając tym samym licznik zgonów aż o pięć osób. I choć śmiertelnie wtedy wystraszył wiele rodzin wypoczywających tam turystów, o żadnych przeprosinach nie było mowy.
Miejsce 1.
Chcąc za wszelką cenę zaistnieć również za oceanem, udzielił amerykańskiemu portalowi wywiadu, w którym ujawnił, że w 2008 r. prezydent Putin proponował premierowi Tuskowi wspólny rozbiór Ukrainy. Polityczny kryzys wywołany tymi słowami starał się opanować, publicznie robiąc z siebie kompletnego kretyna. Do dziś nie wiemy czy umyślnie chciał zaszkodzić nowo wybranemu „prezydentowi” Europy, naprędce wymyślając smakowitą dla amerykańskiego czytelnika bajeczkę, czy też zdobył się na szczerość, znaną jedynie z „nielegalnych” taśm.
Radek mimo wszystko nie powiedział chyba jeszcze ostatniego słowa. Długo poza polityką nie wytrzyma. Gdzie, jak nie tu, ma szansę być w centrum uwagi? Gdzie, jak nie tu, może się poczuć sekretarzem generalnym NATO? Człowiek o tak przerośniętym ego udusi się z dala od kamer i mikrofonów. Na razie po prostu ucieka z tonącego okrętu, bo bycie w opozycji go nie podnieca. Pociąga go jedynie blichtr władzy. Wróci jak tylko zwęszy szansę na jej odzyskanie. Ku chwale ojczyzny. Albo raczej swojej.
http://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=972560679462870&id=530073700378239&substory_index=0