Niespodziewana decyzja banku centralnego Szwajcarii o uwolnieniu kursu franka względem euro, skutkująca drastyczną aprecjacją helweckiej waluty – również w stosunku do złotego, zelektryzowała w ostatnich dniach liczne stado „lemingów”. Ci, którzy jeszcze na początku zeszłego tygodnia – choćby wysyłając prześmiewcze smsy do „Szkła Kontaktowego” – ochoczo krytykowali żądania protestujących górników, kilka dni później sami już wyglądali państwowej pomocy.
Problem dotyczy ok. 700 tys. kredytobiorców (oraz ich rodzin) zadłużonych we franku, których podzielić można na trzy grupy.
Do pierwszej należą „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” stanowiący główny „target” dla bankowych sprzedawców, którzy w czasie największego boomu mieszkaniowego wciskali im walutowe kredyty hipoteczne, wmawiając, że tym sposobem robią interes życia. Naiwniaków uspokajali, że frank jest najbardziej stabilną walutą, więc zadłużenie w nim jest wyjątkowo bezpieczne. Jednocześnie sprytnie podsuwali im do podpisu oświadczenia, na podstawie których całe ryzyko walutowe formalnie brali na siebie skołowani klienci. A że powszechnie wiadomo, iż mało kto czyta podpisywane przez siebie umowy, a jeszcze mniej osób je rozumie, dziś skutki tego są opłakane.
Drugą po ekonomicznych ignorantach grupę „frankowiczów” stanowią ci, którzy świadomie podjęli ryzyko walutowe. Spekulanci, bo tak ich można nazwać, uznali, że kredyt w CHF jest znacznie korzystniejszy od zaciągniętego w złotych i przez kilka pierwszych lat czerpali z tego tytułu spore profity. Głównie z powodu znacznie niższej stopy procentowej.
Trzecia kategoria „nabitych we franka” to osoby, których na pożyczki złotowe po prostu nie było stać. Ich zdolność kredytowa była na tyle kiepska, że na podstawie dziwacznych wyliczeń zadłużać się mogli jedynie w helweckiej walucie.
W tym miejscu warto nadmienić, że wszyscy ci klienci traktowani byli przez nasze „instytucje zaufania publicznego”, jakimi są banki, niczym zwykłe mięso armatnie. Zdawano sobie bowiem sprawę, że świadomość ekonomiczna większości Polaków, nawet tych po studiach, jest na tak niskim poziomie, że można wobec nich zastosować gangsterskie sztuczki, tworząc nowoczesny rodzaj niewolnictwa, a ci jeszcze za to grzecznie podziękują. Dla sprzedawców kredytów oraz doradców (sic!) klienta kredytobiorcy walutowi byli po prostu kolejnymi cyferkami w statystykach służących do wypełniania swych ambitnych planów sprzedażowych, od realizacji których zależały ich wysokie premie. Dziś niespecjalnie interesuje ich fakt, że narazili swych klientów na znaczne straty, gdyż w ciągu zaledwie kilku lat wartość każdego udzielonego w latach 2007 - 2008 kredytu frankowego wzrosła - w przeliczeniu na złote – aż dwukrotnie.
Nic dziwnego, że nagły wzrost zadłużenia „frankowiczów”, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatni czwartek, zrodził w wielu politycznych głowach cały wachlarz populistycznych pomysłów. Przypodobanie się bowiem tak licznej grupie społecznej może w roku wyborczym przynieść przecież wymierne korzyści. Padają zatem propozycje umożliwienia spłaty kredytu według kursu sprzed niedawnego krachu, a nawet z dnia zawarcia umowy kredytowej, różnicę pokrywając częściowo z budżetu państwa.
Ale z jakiej racji?
Dlaczego reszta społeczeństwa ma się składać na dotowanie kilkusettysięcznej grupy osób, często zresztą dobrze sytuowanych, które postanowiły podjąć ryzykowne zobowiązanie na całe życie? Ciekawe czy z resztą społeczeństwa dzieliliby się swym zyskiem, gdyby w tym samym czasie kurs franka zachował się zupełnie inaczej i zamiast wzrostu, zanotował drastyczne osłabienie, redukując ich comiesięczne raty na przykład o połowę. Pytanie wydaje się retoryczne.
Tymczasem rząd, zamiast dotować kolejne grupy społeczne, powinien się raczej przyjrzeć działalności, a raczej bezczynności Komisji Nadzoru Finansowego. Choć akurat to może być dosyć niewygodne, bo instytucja ta nadzorowana jest przez prezesa Rady Ministrów, więc jej dotychczasowe niedopatrzenia obciążają głównie konto wieloletniego premiera - Donalda Tuska.
Warto tu przypomnieć, że do jej statutowych obowiązków należy sprawowanie nadzoru nad sektorem bankowym, podejmowanie działań służących jego prawidłowemu funkcjonowaniu oraz działań edukacyjnych i informacyjnych. Biorąc jednak pod uwagę choćby wieloletnie tolerowanie działalności firmy Amber Gold, co zakończyło się upadkiem parabanku oraz utratą pół miliarda złotych przez 10 tysięcy poszkodowanych klientów tudzież zgodę na transakcje oparte na ryzykownych opcjach walutowych, czego efektem były wielomilionowe straty kilkunastu wielkich firm, a niejednokrotnie głośne bankructwa, można mieć wątpliwości co do skutecznej realizacji zadań postawionych przed KNF.
Podobnie sprawa wygląda w przypadku kredytów hipotecznych denominowanych w walutach obcych. Tu Komisja również zawiodła, o co pretensje miała do niej nawet Najwyższa Izba Kontroli. Co z tego, że w 2010 r. wydano odpowiednią rekomendację, która zaostrzyła zasady udzielania takich kredytów, skoro zrobiono to dopiero wtedy, gdy było już - mówiąc kolokwialnie – po ptakach? Rodzi się zatem poważne pytanie, czy grając na zwłokę, celowo pozwolono, by banki do cna wydoiły swych nieostrożnych klientów. Trudno przecież uwierzyć, że Komisja, zatrudniająca niemal tysiąc wyśmienicie opłacanych osób (średnia pensja wynosi tam ponad 9 tys. zł) – na czas nie dostrzegła zagrożeń, które pojawiły się wraz z masową sprzedażą ryzykownych produktów bankowych.
Jeśli w ostatnim tygodniu ze strony rządowych klakierów słychać było utyskiwania na dotowanie nierentownych kopalń, to nie ma powodu, by równie nieprzychylne komentarze nie spotkały lamentu walutowych spekulantów. Tym bardziej, że w przypadku kopalń stawką było „być albo nie być” całych śląskich miejscowości, a tu - w najgorszym wypadku - rezygnacja z sushi.
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=874378122614460&id=530073700378239&substory_index=0