Jak związkowcy zrujnowali najbogatsze amerykańskie miasto
Andrzej Kawalec, prezes Fenix Group
23.08.2013 12:33 , ostatnia aktualizacja 29.08.2013 10:10
18 lipca tego roku największe bankructwo samorządowe w USA stało się faktem. Detroit nie ma już pieniędzy na nic
Czterdzieści procent oświetlenia ulic nie działa, dwie trzecie karetek nie jeździ, na interwencję policji trzeba czekać godzinę, a firmy w centrum zostały poproszone o zatrudnienie własnych patroli ochrony. Pozostały gigantyczne długi (ok. 18 miliardów dolarów), prawie 80 tys. opuszczonych budynków i nieco ponad 700 tysięcy mieszkańców (w 1950 r. było ich 1,85 miliona).
A przecież mowa o mieście, które zaraz po II wojnie światowej było najbogatszą amerykańską metropolią, kolebką motoryzacji za oceanem, symbolem przemysłowej potęgi kraju. Rozwój przemysłu spowodował napływ bardzo dużej liczby ludności, w tym niewykwalifikowanych czarnoskórych z południowych stanów USA. Równocześnie wyrastały potężne związki zawodowe, w tym znany ze swojej nieugiętej pozycji Union Auto Workers. I to ich roszczenia w gruncie rzeczy stopniowo doprowadziły miasto do ruiny.
Na koncie sukcesów związkowcy odnotowali wywalczenie między innymi wysokich płac minimalnych, gwarancji zatrudnienia i przywilejów emerytalnych, które znacząco podniosły koszty produkcji. W efekcie stawała się ona coraz mniej opłacalna. Płace pracowników General Motors rosły wraz z inflacją (jeden z twardo wywalczonych przywilejów) a więc rosły i ceny samochodów, szczególnie w latach 70. Problem w tym ze płace kupujących, nie posiadających związkowych przywilejów, nie pozwalały im kupować coraz droższych samochodów. Więc przemysł systematycznie uciekał z Detroit. Już w latach 50-tych Packard, Hudson czy Studebaker pozamykali swoje fabryki, ale zjawisko nasilało sie wraz z czasem. Efektem było kurczenie się zasobów podatkowych i wciąganie miasta w spiralę zadłużenia. Z czasem samorząd musiał wziąć na siebie koszt pomocy socjalnej dla tych, którzy wypadli z rynku pracy.
Związkowcy bronili też do upadłego praw pracowników budżetówki, którzy z czasem urośli do miana największej grupy zatrudnionych na terenie miasta. Do tego doszły przywileje emerytalne, fundusze zakładane w dużo korzystniejszych ekonomicznie warunkach i obiecujące nierealną stopę 8 proc. zwrotu. Dziś te same fundusze próbowały na drodze sądowej nie dopuścić do ogłoszenia bankructwa przez miasto.
Niestety przykładów złego zarządzania przez związkowców nie musimy szukać aż za oceanem. Za czasów PRL Szczecin należał do najlepiej prosperujących miast w Polsce. Stanowił jedno z rzadkich przysłowiowych okien na świat. Były duże zamówienia dla stoczni w ramach podziału pracy w bloku komunistycznym i olbrzymi napływ dewiz dzięki marynarzom pływającym na statkach po całym świecie. Po roku 1989 miasto miało silne podstawy, żeby stać się jednym z najpotężniejszych ośrodków gospodarczych w kraju - nie tylko atrakcyjnym dla mieszkańców, ale ciągnącym za sobą cały region. Atutami były jeszcze wtedy w miarę poprawnie funkcjonujące stocznie, geograficzna bliskość bogatych Niemiec i Skandynawii oraz elity miasta świetnie odnajdujące się w ogólnopolskiej polityce.
Nic z tego nie wyszło. I gwoździem do trumny stały się rządy związkowca Mariana Jurczyka, prezydenta miasta w latach 1998-2000 i potem 2002-2006. Zaraz po objęciu urzędu wsławił się obietnicą, że polska ziemia nie trafi w niemieckie ręce. Słowa dotrzymał i przez cały czas prezydentury tępił zaciekle potencjalnych inwestorów (w 2007 r. sąd skazał go za zerwanie umowy z Euroinvest Saller na sprzedaż miejskiej ziemi pod budowę centrum handlowego). Miasto nie zbankrutowało tylko dlatego, że nasz system finansów samorządowych w dużej mierze oparty na centralnych dotacjach z państwa na to nie pozwala. Pozostaje faktem, że w ostatnich latach wzrost PKB w tym regionie należy do najsłabszych w Polsce, a w rozwoju prześcignęły go ośrodki, które startowały z dużo gorszej pozycji 20 lat temu. Tamte miały jednak szczęście w jednej kwestii – zyskały pro-biznesowo nastawionych włodarzy. Wystarczy spojrzeć na Wrocław, którego budżet miasta przeliczony na jednego mieszkańca jest ponad 60 proc. wyższy od szczecińskiego (źródło GUS na koniec 2011).
Przykład Detroit, ale też Szczecina, powinien być zatem nauczką dla wszystkich. Radykalne działania związkowców powodują ucieczkę prywatnego kapitału, który stanowi najstabilniejsze na dłuższą metę źródło dochodu dla samorządów. Powinny o tym pamiętać zwłaszcza regiony z silnymi związkami zawodowymi, zależne od jednej gałęzi przemysłu, jak Górny Śląsk z kopalniami węgla, czy część Dolnego Śląska, gdzie dziś działa świeżo wzbogacony wysokim kursem miedzi KGHM.