Polecam tekst Cezarego Michalskiego z ostatniego numeru Wprost "Nienawiść, która się opłaca"
fragment:
Małpy i kataryniarze
Powiedzieliśmy sobie parę słów o histerykach, którzy własne, najbardziej choćby burzliwe zawodowe biografie w dzisiejszej Polsce potrafią opisywać wyłącznie w języku rozbiorów, konfederacji, okupacji i powstań. Jednak to nie oni są w tej opowieści prawdziwym problemem, tylko ludzie bez porównania poważniejsi od nich, którzy ich histerią zarządzają na zimno.
Jest paradoksem, że największa wzajemna nienawiść w polskiej polityce (zabójstwo działacza PiS w Łodzi, przygotowania do zamachu Brunona K. na władze państwa kojarzone przez niego głównie z PO, internetowa ankieta na temat najlepszej metody fizycznej likwidacji premiera firmowana przez lokalnego działacza opozycji, a wreszcie publiczne wezwanie Brauna do rozstrzeliwania „wrogich” dziennikarzy) wybuchła nie w latach 90., kiedy naprawdę jeszcze ścierały się z sobą obóz postsolidarnościowy i obóz postkomunistyczny, nieraz jeszcze pod przywództwem swoich historycznych liderów z epoki PRL. Z największą i najbardziej nieskrępowaną erupcją nienawiści, a także z pierwszymi realnymi aktami politycznej przemocy, mamy do czynienia dopiero po roku 2005, kiedy o władzę w Polsce walczą z sobą dwie partie prawicowe, obie wywodzące się z „Solidarności” i obie co najmniej zaprzyjaźnione z Kościołem (nawet jeśli każda z nieco innymi biskupami i katolickimi mediami). Braun czy Ziemkiewicz mówią dziś o Tusku z nienawiścią, której nigdy nie budził w nich Gomułka, Gierek czy Kwaśniewski. Także Niesiołowski o Jarosławie Kaczyńskim wyraża się z pasją, jakiej od dawna już nie budzi w nim Leszek Miller.
W dodatku nienawiść nie uderza wyłącznie we wrogich liderów, lecz w całe elektoraty. Platforma wykorzystała do swojego zwycięstwa wyborczego w 2007 r. aurę pogardy dla tzw. moherów. PiS i sprzyjający mu publicyści odwinęli się uderzeniem w lemingi, czyli pogardzane przez nich nowe polskie mieszczaństwa będące społecznym zapleczem PO. W ten sposób nienawiść wylała się z politycznych gabinetów i zeszła pod strzechy, gdzie ludzi rozchwianych emocjonalnie, wibrujących pod wpływem języka polityków jak napięta struna, mogą być tysiące. Nie wszyscy zadowolą się fantazjowaniem o politycznej przemocy, choćby nawet publicznie. Prędzej czy później dojdzie do kolejnych jej aktów
Dwupartyjne zarządzanie nienawiścią
Kiedy jednak próbuję przyłączyć się do głosów innych politycznych i medialnych poczciwców albo hipokrytów i chcę zaapelować do Kaczyńskiego i Tuska, aby zakończyli polsko-polską wojnę, wyciszyli język nienawiści, bo tylko oni taką władzę mają – słowa więzną mi w gardle. Dlaczego mieliby porzucić narzędzie, którego używanie im obu się politycznie opłaca? Kaczyński wciąż zmienia maski, prof. Glińskiego wymienia na Macierewicza, a sam z uczestnika merytorycznych debat o rolnictwie i służbie zdrowia zmienia się w smoleńskiego mściciela. I ciągle zapewnia mu to pozycję niekwestionowanego lidera twardej prawicy, pomimo wyborów przegranych sześć razy z rzędu. Bez trudu zepchnął na margines Kowala, Migalskiego, Kurskiego czy Ziobrę. Z kolei Platforma Obywatelska w apogeum swoich własnych apeli o złagodzenie języka politycznego sporu niespodziewanie składa w Sejmie wniosek o Trybunał Stanu dla Kaczyńskiego i Ziobry, wiedząc, że nic nie podgrzeje lepiej atmosfery. Tuskowi i Kaczyńskiemu jako pierwszym liderom politycznym w historii III RP udało się zbudować stabilny system dwupartyjny, tyle że ufundowany na wzajemnej nienawiści. Bo przecież nawet sfrustrowany taksówkarz, który zastrzelił działacza łódzkiego PiS, nie miał nic do powiedzenia na temat swojej wymarzonej liberalnej Polski. Motywował go wyłącznie wściekły antykaczyzm. Także Brunon K. nie potrafił powiedzieć niczego o swojej wymarzonej Polsce prawicowej. Kierowała nim jedynie nienawiść do „rządzących dziś POpaprańców”. Kiedy jakaś porażka w codziennym rządzeniu państwem obniża notowania PO albo gdy kolejne wezwanie do wojny z Rosją odstrasza od Kaczyńskiego część elektoratu, utracone głosy nie przepływają do wroga. Przecież tych ludzi już od dawna motywuje wyłącznie wzajemna nienawiść. Zatem prędzej czy później zdemobilizowany elektorat do Kaczyńskiego czy Tuska powróci ponownie. Wystarczy podgrzać język, rzucić coś o zamachu albo zgłosić wniosek o Trybunał Stanu, w którego merytoryczność nie wierzy nawet sam premier z PO. Trudno zatem namówić naszych politycznych liderów do porzucenia metody, która może doprowadziła Grzegorza Brauna czy Ewę Stankiewicz na próg załamania nerwowego, ale przecież Tuska i Kaczyńskiego wciąż utrzymuje na szczycie